
[tekst opublikowano pierwotnie na Facebooku dnia 06.02.2019]
Historia znana każdemu, kto choć raz wdał się ze mną w dłuższą rozmowę i pozwolił mi zejść na temat-killer – czyli Monachium. Bo jak wszem i wobec wiadomo – o Monachium będę gadał póki mi się gęby taśmą nie zalepi. A ta opowieść jest jedną z przytaczanych w pierwszej kolejności… Więc dziś dzielę się nią tutaj, bo i coś mnie naszło, aby dopić wreszcie ziołową herbatkę z Zugspitze (parzoną, oczywiście, w pięknej wysokiej szklance z Zugspitze).
Postanowiliśmy z ojcem, że podczas pobytu w Monachium będziemy w niedziele wspólnie uderzali poza miasto – on wolny, samochód wolny, żyć nie umierać. Na pierwszy rzut i pierwszą niedzielę (a czwarty dzień pobytu) poszedł punkt podstawowy w moich Bawarskich planach. Garmisch-Partenkirchen. Bo, jak na zapalonego kibica przystało, chciałem wreszcie skocznię narciarską zobaczyć, taką gdzie nasi skaczą. A ojciec chciał zobaczyć położony niedaleko miasta Zugspitze – najwyższy szczyt Niemiec, 2962 m n.p.m. Na który wjeżdża kolejka (o której też poniżej nieco będzie).
Karwowskie wyjechali z Monachium w piękny słoneczny poranek. Ekscytacji wynikającej z ujrzenia przez jeszcze-nie-do-końca-szkiełkowego fotografa-amatora po raz pierwszy w życiu prawdziwych gór (niby kiedyś były Świętokrzyskie przez 3 godziny, ale to „dawno i wyrwane z kontekstu”) równać się mogła jedynie irytacja spowodowana staniem w korku. Korek zaczynał się tak z dwadzieścia kilka km przed Ga-Pa. Na autostradzie. Trójpasmowej. Która w pewnym momencie robiła się dwupasmowa, potem wpuszczała boczną drogę, aż został jeden pas dochodzący do Ga-Pa (które jest nieco liczniejsze od Grajewa). W korku staliśmy 1,5 h, bo przy 30 stopniach całe Monachium wpadło chyba na ten sam pomysł co my i postanowiło zwalić się Garmisch-Partenkircheńczykom na głowy. Ale nie powiem – wesoło się jechało do przodu pod górkę bez wrzuconego biegu. I był czas cieszyć oczy krajobrazami.



Dotarłszy do miasta, Karwowskie zaparkowali w Garmisch. Bo w sumie, to to dwa miasta są – przedzielone rzeką Partnach, które Niemiaszki postanowili połączyć w 1935 roku na okazję Zimowych Igrzysk Olimpijskich w roku kolejnym. Garmisch obeszli, pamiątki kupili, wliczając elegancką mapę okolicy, do samochodu wrócili, zdjęcia nad rzeką Partnach zrobili („O, to ja stoję w Ga, tu jest rzeka, a za rzeką jest Pa!”) i samochód przemieścili do Partenkirchen (parkując na ulicy o przepięknej nazwie HINDENBURGSTRASSE – jak widać, I wojna światowa i praca magisterska nawet tam mnie dorwały…). Po Partenkirchen lekko pobłądzili, ale co zobaczyli to ich – ale o tym może kiedy indziej…




Pojadłszy w knajpce w Partenkirchen pysznego sznycla i najlepsze frytki w życiu (powaga – tak dobrych nie jadłem nigdzie wcześniej i potem też nie), przy pięknym placu z fontanną, z widokiem na otaczające miasto góry, Karwowskie wrócili do samochodu i pojechali na skocznię…

Sytuacja pod stadionem olimpijskim w Ga-Pa w dniu 16 lipca Anno Domini 2017 wyglądała tak, że na jednego, co z parkingu wyjeżdżał, przypadało pięciu chcących zaparkować.
Po dwudziestu minutach krążenia po wszystkich możliwych ulicach w bliskim (i nieco dalszym) otoczeniu skoczni Karwowskie uznali, że chromolą taki biznes i jadą na Cugszpic.
Ale to by było, oczywiście, zbyt proste…

Dotarłszy na dworzec w Garmisch okazało się, że uciekł nam pociąg zębaty na szczyt. Złość i zgrzytanie (nomen omen) zębów. Ale ale, Maciek miał przecież mapę, a jak wiadomo i jak pokazuje obdukcja – Maciek z papierową mapą w obcym mieście wszędzie trafi. 🙂 Szybki rzut oka na mapę pozwolił stwierdzić: „Ojciec, zobacz, tu gdzie biegnie ta kolejka – tu jest jakieś Eibsee, jakieś jezioro. Ty, dawaj, pojedziemy. Jak na szczyt nie wjedziemy, to chociaż może fajne jezioro górskie zobaczymy!”

https://zugspitze.de/en/Zugspitze/Summer/Cable-car-Zugspitze
Zatem – Karwowskie pojechali nad Eibsee… Piękną wąską drogą nieustannie się wznoszącą – różnica wysokości między Ga-Pa a Eibsee to ok. 300 metrów… Błądząc nieco po leżącym zaraz za miastem Grainau: patrząc po uliczkach i mapie – takie ni to miasteczko, ni to duża wioska z pensjonatami i punktami startowymi większości szlaków wiodących w góry (to stąd wzięło się moje stwierdzenie, powtarzane przez rok pracy w call center: „A może by rzucić to wszystko i wyjechać do Grainau?”).

Na miejscu okazało się (a przynajmniej – tak ja rozkład jazdy zrozumiałem i było to rozumienie raczej błędne, za co nadal pluję sobie w brodę), że z tą kolejką to już czasowo nie bardzo, bo nie wiadomo jak potem z powrotem czy co… No i – plan wjazdu na Cugszpic szlag trafił…
Oczywiście, zostało Eibsee. Wydało się przy okazji gdzie waliły autostradą te wszystkie samochody na monachijskich blachach. No tak, ponad 30 stopni, to gdzie Niemiaszki będą się chłodzić, jak nie nad górskim jeziorem prawie 100 km od Monachium, na wysokości 1000 m n.p.m.? Jezioro, oczywiście, przepiękne (i dlatego chcę do Grainau – bo mam plan je kiedyś obejść po obwodzie z aparatem), widoki cudne, po wodzie śmieszne łódki/motorówki/cudaniewidy pływają (i ludziska się opalają) – więc choćby dla tego widoku warto było przyjechać.

Karwowskie wsiedli w wóz po zjedzeniu porcji lodów oraz krótkiej rozkminie w jaki sposób panie w burkach jedzą lody – do czego natchnęła nas scena kupna lodów przez muzułmańską rodzinę złożoną z pana, pani i… nawet dziewczyna na kasie w pewnym momencie wyjrzała i zaczęła liczyć: „Ein, zwei, drei, vier…”, bo od liczby dzieciaków razy liczba gałek się bidulce-Bawarce zwoje przepaliły… Drogę powrotną spędziliśmy (a jakże) w kilku korkach: najpierw próbując się wbić z dojazdówki z Grainau na główną drogę, potem – usiłując wjechać na autobahna za Ga-Pa, a w końcu, już w dużo mniejszym – przed samym Monachium. I tylko ojciec powtarzał pod nosem: „Cholera, ten Cugszpic chciałem zobaczyć…”, podczas gdy ja narzekałem: „Kurde, ja chcę na skocznię!” W końcu z fotela kierowcy padła propozycja: „To co, wracamy za tydzień?” „A Ty tak serio?” „No serio.” „Ej, no dla mnie spoko.”
Pomijając fakt planowanych wypadów w inne miejsca, gdzie miałbym problem samodzielnie dotrzeć i wrócić tego samego dnia bez nadmiernego kombinowania (czyt. Augsburg, do którego ostatecznie pojechaliśmy w trzecią niedzielę oraz Ingolstadt, którego już zobaczyć nie zdążyłem), które to plany drugi wyjazd do Ga-Pa rozwalił – koncepcja taka najgorsza nie była. Toteż tydzień później Karwowskie ponownie w wóz wsiedli i autobahnem no. 95 na południe pojechali. Godzinę wcześniej, żeby nie tkwić w korku. I z ojcem ubranym w długie spodnie – bo tydzień wcześniej kozaczył, że mu krótkie na szczycie wystarczą.
Dnia 23 lipca Anno Domini 2017 pogoda była do d….

Kilkanaście stopni, pochmurno, lekko nawet coś tam kropiło. Niezrażone tym Karwowskie dotarli pod skocznię, zaparkowali, obejrzeli toto z satysfakcją, zdjęcia porobili, jeszcze kawałek szlakiem za innymi turystami się przeszli (i szkoda, że dalej nie zaszli, bo tam dalej były, wierząc mapie, fajne jaskinie i wodospady). A potem…

A potem pojechali Karwowskie nad Eibsee – gdzie złapali kolejkę zębatą na Cug.
Bayerische Zugspitzbahn jedzie z Ga-Pa przez okoliczne wioski nad Eibsee, dalej ma małą stacyjkę przy jakiejś górskiej stanicy, potem jedzie parę kilometrów tunelem wydrążonym w skale – i dojeżdża na lodowiec, bodajże 2540 m n.p.m. W tym momencie było już lekko mglisto, co amatorom narciarstwa nie przeszkadzało śmigać po lodowcu. Tam jest sobie ośrodek narciarski, sklep z pamiątkami, knajpa, kapliczka (sic!) – bardzo ładna skądinąd – oraz stacja kolejki linowej, która idzie prosto na Cugszpic.
No… tak jakby…


Kolejka linowa kończy bieg na stacji obok szczytu. Wchodzi się pięterko wyżej, tam jest duży sklep z pamiątkami, potem jeszcze wyżej – i się wychodzi na platformę. Zimno, p****i jak w kieleckiem, pewnie koło zera. Są kiełbaski, jest punkt widokowy i jest ON.
ZUGSPITZE.
Kilka metrów wyżej i z 20-30 metrów od barierki.
Aby wejść na szczyt, należy zejść po metalowych schodkach i, trzymając się liny, wdrapać po skale.
Przejście na schodki było odgrodzone łańcuszkiem i karteczką: „Wymagane doświadczenie alpinistyczne”.
Karwowskie popatrzyli na swoje reeboki i stwierdzili: „Eee, chyba… Chyba nie…”





Po tym jak Najlepszy Przyjaciel Każdego Turysty z Aparatem (czyt. Chińczyk) zrobił nam zdjęcie – przeszliśmy dalej. Minęliśmy najwyżej położoną piwiarnię w Niemczech, małą budkę z pamiątkami oraz tabliczkę „Land Tirol”, zaś po pokonaniu krótkiej kładki nad rozpadliną przyszedł SMS z Plusa, że zmieniłem kraj na Austrię. Takim cudem zaliczyłem trzeci (po Włoszech/Rzymie w 2014 roku oraz Niemczech oczywiście) obcy kraj w życiu. 🙂 W Austrii zjedliśmy obiad (kiełbaska spoko, ale frytki już nie takie jak tydzień wcześniej…) i wróciliśmy do Niemiec. Na końcu mówię: „Chodź, rzucimy ostatni raz okiem na Cug”. Idziemy po raz ostatni na platformę widokową, patrzymy…
A tam nasi Cugszpic zdobywają! 🇵🇱

Generalnie, wiele się na tym „szczycie” (na który ostatecznie nie weszliśmy, a jedynie staliśmy obok) Karwowskie nie naoglądali. Powinniśmy widzieć Austrię, Włochy i ponoć Szwajcarię na horyzoncie – a przez mgłę widoczność była tak na 15 metrów maksimum (co zaowocowało paroma ciekawymi zdjęciami). Ale przynajmniej mam zdjęcie naszych na Cugszpicu – z którego ziołową herbatkę Dallmayra właśnie kończę popijać.

Jakiś czas później, siedząc przy śniadaniu w mojej monachijskiej bazie, wdałem się w rozmowę z przebywającym tam akurat u gospodyni „po nocy” (if you know what I mean 😉 ) Niemcem, który pytał właśnie o nasz wyjazd w góry i czy my w Polsce też mamy góry. Na co odpowiedziałem dyplomatycznie i zgodnie z prawdą, że mamy, ale pół kilometra niższe.
Zaś refleksja po wyprawie na Zugspitze (którego Karwowskie ostatecznie nie zdobyli – ale swoje się na południowobawarsko-alpejskie cuda przez dwie niedziele napatrzyli) była krótka i bardzo prosta:
Gdyby Himalaje były w Niemczech albo gdyby Niemcy wojnę wygrali i świat podbili – to na Mount Everest też by zbudowali kolejkę, na lodowcu kurort narciarski, a na szczycie piwiarnię…
BAWARSKA KURRRRRTYNAAA!

Wspaniały blog wiele przydatnych informacji zawartych w poszczególnych postach, Dzieki Ci za to serdeczne, zapraszam także do siebie…
Bardzo fajny wpis! Masz talent do pisania w prosty sposób o rzeczach, które dla innych są trudne.